To
wszystko z mojej perspektywy wygląda tak.
Są
sprawy o które krzyczymy głośno, bo w pewnym sensie nie ma ten
krzyk (jeszcze) wpływu na życie nasze i naszych bliskich.
Jeśli
ktoś walczy dajmy na to o ścieżki rowerowe, to bez względu na
przebieg i efekt tej walki nie naraża się na utratę pracy,
niebezpieczeństwo dla siebie czy swoich bliskich.
Najwyżej ścieżki
nie będzie.
Wokół
takich spraw ludzie się skupiają, działają.
Dlaczego?
Bo
mają w tym interes, wcale nie w znaczeniu negatywnym.
Bo
będą mieli gdzie zażywać ruchu.
Bo
w bezpiecznym miejscu oni i inni będą mogli spędzać czas …
Więc
powstają różne ruchy, organizacje, kolektywy i koalicje.
I
dobrze.
Inaczej
to wygląda, gdy sprawa dotyczy, tych którzy (nazwijmy to) nie są
poważani w społeczeństwie, lub głosu nie mają.
No
bo cóż może wywalczyć taki bezrobotny, bezdomny, czy dziecko w
pieczy?
No
nic.
Co
zrobi?
Ogłosi
strajk?
Jaki?
Włoski,
głodowy, do pracy nie pójdzie, nie weźmie udziału w wyborach?
Bez
szans.
Więc
tak sobie żyją.
Czasem
spokojnie.
Czasem
znajdzie się grupa zapaleńców i będzie ich wspierać.
Czasem
ktoś wpadnie na dziwny pomysł - mieszkań, w kontenerach, zakazu
pomagania im w reprezentacyjnych miejscach miasta, przenoszenia z
miejsca na miejsce, nie koniecznie bezpieczne – generalnie utrudniania.
Ten
zwykły człowiek, który, na całe szczęście się zjawia i pomaga,
jest przez wielu innych zwykłych ludzi postrzegany jako niegroźny,
ale jednak wariat, albo kombinator.
Przecież
nikt normalny, albo bez widoków na zysk, nie zajmował by się
sprawami, tych którzy niewiele mogą.
Ale -
jeśli
jest to pracownik wychodzący przed szereg, bo chce więcej, inaczej,
nowocześniej?
To
już jest problem.
Niestety
najczęściej problem dla pracownika.
I
dla tych którym pomaga.
Ot,
takie jesienne,
lekko depresyjne
rozważania,
z kropelką nadziei,
że
kiedyś
i u nas
„helper”
będzie kimś ...
z kogo zdaniem
ktoś
będzie się liczył.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz